×
вул. Henryka Sienkiewicza 78A
25-501 Kielce
tel/fax:
NIP:
9591912972
REGON:
260423101
20.04.2010
Ogon lwowskiego lwa

Wspomnienia z wyprawy do Lwowa autorstwa Dariusza Buraczewskiego.

Szczerze mówiąc wyruszając do tego historycznego grodu, nie wiedziałem czego się po nim spodziewać. Powiem więcej, pierwszy raz zapuszczałem się poza obszar szeroko pojętej kultury łacińskiej i wkraczałem na mityczne dla Polaka obszary „świętej Rusi”. Oczywiście wyobraźnia raz wprawiona w ruch, niczym profetyczny młyn wiedźmy Horpyny podsuwała niezliczone fantastyczne obrazy. W moim przypadku przeszłość przenikała teraźniejszość i bezpowrotnie zapadała się w odmętach przyszłości. Postanowiłem więc cały ten historyczno-mitologiczny inwentarz wyrzucić z głowy – w czym pomogły mi ukraińskie drogi, które na kształt wielkiej pralki wytrzęsły ze mnie ostatnie wyobrażeniowe resztki.
Celem wyprawy były galerie sztuki i sklepy z pamiątkami, z którymi Stowarzyszenie Integracja Europa – Wschód mogłoby nawiązać współpracę. Wyprawie przewodził znakomity znawca Lwowa , ukraińskiej muzyki i ormiańskich koniaków Krzysztof Kalita, towarzyszyła nam bardzo sympatyczna i energiczna Edyta – skarbnik Stowarzyszenia. W związku z tym, że czasu było mało, a rzeczy do zobaczenia dużo, wyżej wymienione osoby narzuciły mordercze tempo przemieszczania się po mieście. Dlatego mój obraz Lwowa nie przypomina typowego planu wycieczki turystycznej , ale raczej wirujący kolaż barw, kształtów i znaczeń.
Na granicy dowiedzieliśmy się, że autem którym tu dotarliśmy na Ukrainę nie wjedziemy. Po przejściu przez granicę złapaliśmy marszrutkę i hajda w kierunku Lwowa. Krajobraz radykalnie się nie zmienił po drugiej stronie, z tą różnicą, że u nas kościoły a u nich cerkwie. Na temat ukraińskich dróg można napisać całkiem grubą księgę, ale teraz nie czas i miejsce po temu. W Mostyskach na postoju dobiegł naszych uszu przeraźliwy kwik, ciekaw z skąd dobiega ta pieśń świńskiego żalu i przerażenia zacząłem się rozglądać po rynku i nagle dostrzegłem parciany worek wielkości sporego psa który zaczął chaotycznym acz konsekwentnym ruchem oddalać się od grupki ludzi. Ta heroiczna ucieczka ku świńskiej wolności się jednak nie powiodła, ponieważ właściciel żywego inwentarza jednym celnym kopniakiem ją uniemożliwił. Dramat świni nie był moim dramatem, dlatego mimo wstrząsów, skrzypienia i zgrzytania będącego immanentnym atrybutem podróży marszrutką zasnąłem snem sprawiedliwego.
W zbiorowej świadomości polskiego ludu funkcjonuje mit Ukraińca jako chłopa rezuna, lub siepacza z UPA, jednak prawda jest taka, że Ukraińcy to bardzo spokojni i cierpliwi ludzie, którzy rzadko lub w ogóle nie przeklinają, przynajmniej ja tego nie usłyszałem. Jak gdyby wszystko co mieli do powiedzenia już zostało powiedziane albo słowa nie są wstanie nadążyć za rzeczywistością. Nie jest to apatia ani tym bardziej odrętwienie, raczej pogodzenie się z tym że jest jak jest, i nawet bolszewicy ze swoją dialektyką marksistowską i pseudonaukowym aparatem badawczym nie zapanują nad przeszłością ani tym bardziej nad przyszłością.
Myślałem, że po katastrofie jaką było dla Ukrainy przymusowe wcielenie w struktury ZSRR nie pozostał w tym kraju kamień na kamieniu, jednak życie i wola zmierzenia się z nim przetrwały, co widać najlepiej na ukraińskiej wsi, która przypomina jedną wielką budowę. Ukraińcy spokojnie swoim tempem, bez zbędnych nerwowych ruchów doganiają Europę. I jestem głęboko przekonany, że im się uda.
We Lwowie wysiedliśmy pod majestatyczną bryłą dworca kolejowego. Dworzec w stylu austriackiej secesji, pamiętający czasy Franza Josepha został odrestaurowany i prezentuje się naprawdę pysznie. W Polsce urodą może konkurować z nim chyba tylko dworzec wrocławski. Widać, że lwowianie mają zamiar wykorzystać szansę jaką jest Euro 2012. Klimat Lwowa tworzą przede wszystkim ulice wyłożone kocimi łbami, nad którymi rozciąga się pajęcza sieć trakcji elektrycznej. Człowiek odnosi wrażenie że ta delikatna sieć w jakiś magiczny sposób spaja i chroni przed swobodnym dryfem ulice, budynki i całe dzielnice. Po zrobieniu paru zdjęć , wjechaliśmy prosto w paszczę lwa – czyli udaliśmy się do centrum. Architektura tego miasta jest wspaniała, mamy tu wszystkie style architektoniczne począwszy od średniowiecza po realny socjalizm (na szczęście tego ostatniego jest bardzo mało). Sama zabudowa okresu międzywojennego i pamiętająca cesarstwo stanowi ponad połowę miasta. Jechałem tramwajem z obrzeży do centrum i cały czas miałem przed oczami obraz wielkiego miasta, w dodatku stylowego miasta. Prawdą jest, że kamienice są nieodrestaurowane, ale stoją i widać że będą stały. Te wszystkie plamy na elewacjach, tu i ówdzie prześwitujące z spod tynku pomarańczowe i krwistoczerwone cegły są szczeliną, metafizycznym portalem do świata wyobraźni i nieskrępowanej fantazji. Kamienice, ulice, samochody są zawieszone w tej przestrzeni i tworzą obraz żywego, pulsującego barwami i światłem organizmu. Wielkiej, kolorowej i fluoroscencyjnej ameby. Lwów na szczęście nie jest zapaćkany wszędobylską, natrętną i kiczowatą reklamą, obcujemy tam z czystą przestrzenią architektoniczną miasta. Jeżeli frontowe elewacje budynków Lwowa należą do królestwa baśni, to podwórka ukryte w ich wnętrzu są już czystą poezją. Najlepiej przekonać się o tym na ulicy Ormiańskiej zachodząc do galerii świetnego lwowskiego artysty Sergiusza Rezniczenki. Gdy oczy przyzwyczają się do panującego tam półmroku, mogą dostrzec przepiękne drewniane krużganki, niezliczoną liczbę drewnianych przybudówek i schodów. Na parterze balkony z kamienia są podtrzymywane przez kamienne rzeźby atletów i maszkar, niemych obserwatorów i strażników tej zagęszczonej przestrzeni. Motywy godne prac Ashera.
Jednak miasto to przede wszystkim ludzie. Obojętnie w której części Lwowa się znajdziemy wszędzie panuje ruch, ale ruch spokojny, dostojny i trochę spowolniony. Mieszkańcy miasta sprawiają wrażenie jakby mieli na wszystko czas, zwyczajnie czekają na to co ma się zdarzyć i niepotrzebnie nie wybiegają do przodu, pewnie wychodzą ze słusznego założenia, że spieszy się tylko tym, którym tego czasu pozostało już niewiele. Jednym słowem panuje tam atmosfera galicyjskiej prowincji, decyzje zapadają gdzie indziej –kiedyś Warszawa potem Wiedeń, znowu Warszawa, Berlin, Moskwa, a aktualnie Kijów- a my żyjemy sobie tutaj może niedostatnio, ale spokojnie i po swojemu. Czy Lwowianie są wielkomiejskimi burżujami? Tak, są i co z tego, że głównie na płaszczyźnie mentalnej (materialną nadrobią). Co świadczy głównie o mieszczańskim charakterze miasta? – kawiarnie. Wręcz niezliczona ich ilość oraz mnóstwo ludzi w nich przesiadująca. Lwów jest miastem akademickim, chyba najprężniejszym ośrodkiem kulturotwórczym na Ukrainie, a w niedalekiej przyszłości zapewne jednym z chętniej odwiedzanych miast europejskich. Po całodniowym bieganiu w końcu postanowiliśmy coś przekąsić. I tym sposobem trafiłem na Krakowski Rynek. Po siedemdziesięciu latach komunizmu duch handlu i przedsiębiorczości w narodzie nie zginął. Krakowski rynek jest specyficzną mieszanką wschodniego bazaru i zachodniego targu. W tym miejscu można kupić chyba wszystko. Jest to najbardziej gwarne i kolorowe miejsce w całym Lwowie. Zapewne mięsna hala targowa jest zabytkiem architektury, a nawet jeśli nie, to wbrew makabrycznemu asortymentowi jest to miejsce przyjemne dla oka. Jednak my postanowiliśmy zwalczyć poczucie głodu owocami morza. Dzięki pomocy pewnej Polki – mieszkanki Lwowa- skomponowaliśmy sobie sałatki, każdy wedle własnych smakowych upodobań. Za piętnaście hrywien (ok. 5 zł) miałem prawie pół kilo smacznego żarcia. W dodatku sympatyczna Tatarka o złotym uśmiechu dorzuciła nam jeszcze coś od siebie – jakaś sałata morska i glony – było to równie pyszne jak małże i kalmary. Skoro mieliśmy już co jeść to jeszcze brakowało tylko jakiegoś zacnego trunku, aby było czym gardło przepłukać. Zacny trunek też się znalazł pod postacią piwa l’vivskiego. Tak oto siedząc przy morskich specjałach, popijając świetne lwowskie piwo naszło mnie uczucie „nieznośnej lekkości bytu”. Siedzieliśmy sobie przed jakąś pijalnią piwa z widokiem na piękną zielonkawą secesyjną kamienicę na ulicy Torhowej. W koło nas raczyli się piwem lwowianie i lwowianki, niektórzy zapewne już od wczesnych godzin porannych. Paru nie wytrzymało tempa narzuconego przez piwnych kompanów i smacznie spało zażywając orynicznych rozkoszy, które oferuje multi wszechświat naszego mózgu. Aby podkreślić ten melancholijny akcent chwili, los zafundował nam podkład muzyczny w postaci ulicznego grajka i wygrywanej prze niego melodii, melodii pięknej jednocześnie smutnej i tęsknej. Tętno i puls spowolnił, a wzrok leniwie wyłapywał ulotne gesty i ruchy przechodniów. Eleganckie i piękne lwowskie studentki, równie piękne lecz ubrane na bazarową modłę kobiety i dziewczyny, zrezygnowanych facetów o powściągliwych ruchach, młodych rzutkich biznesmenów o zmęczonych twarzach, wesołe nierozwydrzone dzieci, starców i staruszki przygniecionych przez nadmiar lat, milicjantów w czapkach przypominających lotniskowce. Każdy wędrował w tylko dla siebie znanym kierunku w ściśle określonym celu choć zapewne paru by się znalazło, którym cel wędrówki nie był znany. Ten niespieszny ruch, pozorny chaos ruchu ulicznego, rytmiczne dudnienie przejeżdżających tramwajów z młodymi chłopakami siedzącymi na tylnych zderzakach i modlącymi się do Spasy Chrysta, żeby nie roztrzaskać się o twardy lwowski bruk, to wszystko wniknęło do mojego krwiobiegu i zaczęło pulsować swoim własnym rytmem – rytmem tego fascynującego miasta. Tak Lwów wżarł mi się w mózg i odcisnął w nim trwały niezacieralny ślad. Szkoda tylko że jeden dzień. Człowiek będąc tam chce więcej i więcej, i w końcu gdy nadarzy się okazja rzuci wszystko i wróci żeby zanurzyć się w tej specyficznej i trudnej do uchwycenia atmosferze. Szkoda że nie jestem poetą, ponieważ tylko poezja jest w stanie zmierzyć się z tym miastem, mnie pozostaje tylko w spokoju chłonąć to miasto z jego dźwiękami, kolorami i zapachami.
Lwów jawi mi się jako lew. Dostojny zwierz leniwie zażywający drzemki w cieniu akcji. Sporadycznie mlaśnie ozorem, zgrabnie od niechcenia machnie ogonem, ale uważaj ta ospałość jest pozorna – popatrz na jego mięśnie, pazury i kły. W każdej chwili jest gotów do dynamicznego skoku i ja wierzę w to, że ów skok wykona, czego mu z całego serca życzę. Ciężko opisać coś, czego się w pełni nie skosztowało i nie doświadczyło. Mój obraz jest niepełny, niespójny i cząstkowy, bardziej odbierałem to miasto zmysłami niż czystą logiką. Byłem tam zaledwie niecały dzień, i tak samo gdy będąc na sawannie wśród traw śmignie nam przed oczami ogon lwa ciężko powiedzieć że się tego zwierza widziało, dlatego opisałem tylko fragment całości, drobny wycinek, dosłownie pędzelek znajdujący się na końcu ogona tego zwierzaka.

Autor: Dariusz Buraczewski